Poranne promienie padały na nieskazitelną twarz młodej kobiety. Jasny szron objął okazałe gałęzie drzew i zieloną trawę. Zapach wiosny unosił się w powietrzu, tworząc cudowny klimat. Liliana wpatrywała się przez otwór w chacie, czując lekki wietrzyk, który drażnił jej zaróżowione policzki. Otępienie, które towarzyszyło jej od wczoraj, ciągle się jej trzymało. Szok, przeplatał się ze złością i ogromnym smutkiem. Poczuwszy ukłucie w sercu, spuściła głowę.
- Liliano, ja... - Usłyszała za sobą głos matki, którego w tym momencie nienawidziła.
- Odejdź - wyszeptała cicho, przygryzając z całej siły dolną wargę.
Walczyła ze sobą, z jednej strony chciała pobiec do niej i poczuć jej ciepło, wtulając się w jej ramiona, ale z drugiej czuła ogromny ból, który również chciała zadać matce.Chciała, aby Isabella poczuła się tak jak ona. Zraniona, oszukana i pozbawiona jakiś sensowych perspektyw na przyszłość. Czuła do niej odrazę. Okłamywała ją przez tak długi czas.A jej ojciec? Nawet nie był jej ojcem. Ironią jest to, że była to dla niej najgorsza wiadomość. Kochała go, mogła na nim zawsze polegać, ufała mu.
Nagle poczuła ogromny ból w sercu, rzuciła się w stronę matki, biegła ile sił w nogach. Chciała poczuć jej bliskość, potrzebowała jej jak nikogo innego. Jej czarne oczy były wypełnione łzami, które rozmazywały jej obraz. Zacisnęła zęby i biegła przed siebie, upadła zadzierając kolanami o kamienie. Jej blond włosy przykleiły się do policzków, dolna warga drżała pod wpływem płaczu.
- Matko! - wykrzyczała - ja nie chce, ja, proszę pomóż mi, ja nie chce być tym kim jestem, nie chce nikogo skrzywdzić... - szeptała, patrząc tępo przed siebie.
* * *
- Zrobione Panie, zrobiłem to, o co mnie prosiłeś. - Posłaniec wyszeptał.
Mężczyzna stał przed dużym oknem, wpatrując się w widoki za nim. Miał stąd widok na całą wioskę. Pełno chat, ludzi, którzy wyglądali jak mrówki, a w oddali piękne góry. Przykrywały je okazałe drzewa, potężne lasy, które miały niezwykłe tajemnice. Uwielbiał las, tak jak Liliana. W końcu jest moją rodziną, musimy mieć coś wspólnego, pomyślał, uśmiechając się lekko pod nosem.
- Nie kłam, nie dotarłeś do tej wioski - odwrócił się i spojrzał prosto w oczy swojemu służącemu.
- Ależ Panie, ja.. ja! - niski, dosyć krępy, rudy mężczyzna zaczął się jąkać.
Wiedział, że jeśli się to wyda, to go zabije. A on miał rodzine, dwie piękne, małe córeczki i żonę, którą ogromnie kochał. Pracował od świtu do zmierzchu byle by zapewnić dobrobyt bliskim, musiał walczyć każdego dnia o przetrwanie jego rodziny. Jeśli go zabraknie, oni zginą. Z głodu, z choroby lub sam Król ich zabije.
- Odnalazłem Twoją żonę i jej córkę - odparł twardo.
- To nie jest moja żona! - wykrzyczał głośno i stanowczo. - To obłudnica, która śmiała zdradzić nasz kraj i mnie samego! W chwili, gdy urodziła to dziecko, przyrzekłem, że je zabije, że będę patrzeć jak ona cierpi, widząc powolną śmierć jej jedynego dziecka. A ty! - wskazał na niego palcem - za nie wypełnienie mojego rozkazu, hm, cóż, już nie żyjesz - uśmiechnął się do dwóch mężczyzn za nim.
Dwaj potężni, uzbrojeni w zbroje obrońcy króla, złapali skazańca, który z całych sił, próbował się uwolnić. Rzucał się na prawo i lewo, aż poczuł przeszywający ból z tyłu głowy, pożegnał się w duchu z najbliższymi, wiedział, że już nie zobaczy uśmiechu dziecka, tak niewinnego i przepełnionego dobrem, nie wypowie dwóch magicznych słów do ukochanej.
Łzy spływały po jego policzkach, ale nie wydusił z siebie ani jednego słowa. Ten człowiek nie był tego godny .Zabijał, odbierał i gardził wszystkimi, z powodu tylko jednego wydarzenia, które odmieniło jego życie. Jego żona, Królowa, zdradziła go, a owocem tego czynu była mała dziewczynka. Z pozoru bardzo podobna do Króla, ale oczy, oczy, które nie są tak bardzo istotne w istocie były czymś znaczącym w tej rodzinie. Oczy ukazały jej prawdziwą naturę i duszę. Nie była jego córką, była diabłem. Czymś nieludzkim, okrutnym. Czymś co trzeba było zabić.
Król Franciszek od lat szukał wioski gdzie ukryli się Dihmashada, zaszyli się, zniknęli. Chcieli wieść spokojnie życie.
- Liliano, gdzie jesteś... - wyszeptał, patrząc tępo przed siebie - jesteś mi teraz potrzebna, musisz uratować do cholerne miasto, musisz uratować mnie - mówił do ściany, przeczesując swoje ciemne jak heban włosy.
Uniósł w geście rezygnacji swoje dosyć duże dłonie i upadł z głośnym hukiem na łóżko. Franciszek nie był zbyt przystojny, umięśniony czy szczupły. Był mało urodziwy, błękitne oczy, dosyć masywna, niska postura, szpiczasty nos i małe usta zakryte przez brodę, nie dodawały mu uroku. Jednak kobiety do niego lgnęły. Miał silny i stanowczy charakter. Był okrutny, jednak skuteczny w swoich działaniach. Wojny, które prowadził w większości owocowały zwycięstwem. Każdy znał jego imię i drżał, gdy ktoś je wypowiadał. Wzbudzał respekt i strach. A jednak teraz był bezskuteczny. Doskonale wiedział, że zbliża się ostateczna bitwa, a wygra ten, kto będzie miał Liliane. Zdawał sobie sprawę, że On ją odnalazł. Z jego rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi, wiedział kto to jest. Piękna, czarna włosa kobieta. Umili mu czas, choć na chwilę.
- Wejdź, Anastazjo - powiedział cicho, przygotowując się na chwile doznań. Umiała mu dogodzić, znała każde jego pragnienie, a była taka młoda.
* * *
- Ty też wiedziałeś? - spojrzała na niego z wyrzutem.
- Lili, ja, jak myślisz czemu ja zawsze za Tobą biegam? myślisz, że tego chc.? - zobaczył w jej oczach ból - nie Liliano, nie o to mi chodziło, cholera - zaklął cicho pod nosem i odwróciwszy wzrok, wpatrywał się w polany.
- Co może jesteś moim obrońcą? Aniołem Stróżem? Jesteś tylko idiotą, który się mnie uczepił! - głos zaczął się jej łamać, zacisnęła zęby, aby się nie rozpłakać.
- Nie jestem idiotą i dla twojej wiadomości, jesteśmy na siebie skazani, na zawsze! - wykrzyczał jej w twarz i z napięciem się odwrócił i ruszył przed siebie.
- Co? - pytanie odbiło się echem o samotność, którą teraz czuła.
Zrobiła coś, czego nie chciała. Zawsze taka była.
- Ja się do tego nie nadaje - wyszeptała i osunęła się o siebie.
Przyciągnąwszy kolana do brody, zaczęła rozmyślać. Musi to zrozumieć, w końcu muszę uratować wszystkich, pomyślała z ironią.
_________
Witam, cześć, czołem! Wiem, że moje rozdziały są krótkie, ale takie będą, z tego względu, że nie chce Was przynudzać. Pisanie na siłe, to nie dla mnie. Pisze dla przyjemności, więc proszę, przyzwyczajcie się, dłuższe nie będą! :D Płaczliwy ten rozdział i taki, hmmmm, mdły, ale dawałam Wam nowy wątek, znaczy nowy, wymyśliłam go już wcześniej, spokojnie za jakieś dwa ewentualnie jeden rozdział wszystko zrozumiecie. Błędów nie poprawiam, gdyż nie mam czasu, a wystarczająco długo na niego czekacie! Więc wybaczcie, poprawie w wolnej chwili, ale aktualnie mam ich bardzo mało. Życzę wszystkim udanych wakacji! :)
poniedziałek, 16 czerwca 2014
poniedziałek, 21 kwietnia 2014
Rozdział 3
Liliana opłukawszy twarz, zerknęła na swoje odbicie i uśmiechnęła się lekko. Nigdy nie uważała, że jest brzydka, wręcz przeciwnie. Długie, blond włosy i ciemne oczy, niespotykane u nikogo innego, uważała za atut, a jej zadarty, mały nosek dodawał wyrazistości jej dziewczęcej twarzy. Przygryzała lekko swoje pełne wargi i podniosła się z kolan. Otrzepała, stary, zniszczony płacz i spojrzała krytycznym wzrokiem w dół. Jej figura nie była idealna, tu i ówdzie było zbyt dużo, ale jednak... mężczyzn i tak pociągała, widziała to i z pełną świadomością wykorzystywała, nie zwracając uwagi na ich uczucia, prócz Oliviera. Myśl o nim i mocne zakucie serca, oczy momentalnie były całe we łzach, jednak powstrzymała się, nie mogła sobie na to pozwolić, zaczęła ponownie krzątać się po chacie, aby zająć sobie czymś myśli.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, a jej niechęć wzrosła. Nienawidziła tego miejsca, było tak stare i ubogie, a w dodatku strasznie małe. Szarość, która przeważała tutaj, czyniła to miejsce bardziej ponurym i nieprzyjemnym. Wystrój był prosty, drewniany stolik na środku i cztery krzesła, pod ścianą łoże matki i ojca, a na drugim końcu pokoju jej. I tyle. Tak bardzo marzyła zamieszkać w zamku królewskim, mieć pełno sukien i własną komnatę, a tym czasem musiała mieszkać w tej biedzie. Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. Odwróciła się, a w nich pojawił się przerażony Henry. Na ten widok prysła śmiechem, rozbawiła ją jego wystraszona twarz.
- Co ty taki przerażony, smoka widziałeś?! - Kpiła z niego i przejechała go wzrokiem z góry na dół.
- A ciebie co tak śmieszy, co? Mogłabyś chociaż raz być poważna - odparł zdenerwowany chłopak.
- Hmmmm, myślę, że nie mogę. - Uśmiechnęła się do niego ironicznie, po czym odwróciła i złapała szmatę, aby zetrzeć okruchy ze stołu.
Poczuła na swoim ramieniu jego dłoń, która zaciskała się coraz mocniej.
- Puść, chyba że znów chcesz wylądować na drugim końcu pokoju - wysyczała i rzuciła ostrzegawcze spojrzenie w jego stronę.
- Ciebie to bawi, tak? Dla Ciebie to zabawa? Spójrz na kogoś innego, prócz siebie, a dostrzeżesz znacznie więcej, niż czubek własnego nosa, Liliano! - wykrzyczał jej wszystko prost w twarz.
Nie rozumiał, jak można tak wszystko lekceważyć, wszystko obracać w żart, nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji.
Dziewczyna siedziała cicho, nie wiedząc, co nawet powiedzieć. Zaszokował ją, nigdy tak go nie poniosło.
- Henryk, ja.... - Szukała odpowiednich słów, gdy nagle coś zrozumiała - ty, ty coś wiesz! - rzuciła się na niego i popchnęła na ścianę, od razu przyciskając dłoń do jego klatki piersiowej.
- Zabierz tę rękę zanim sobie zrobisz krzywdę - powiedział spokojnie, zdziwiony swoją odwagą i spokojem - Jak zmienisz swoje zachowanie i przestaniesz być tak... głupia, to wtedy porozmawiamy. - spojrzał jej głęboko w oczy, po czym odsunął jej drobną dłoń i wyszedł.
Świeże powietrze uderzyło w jego twarz, odetchnął i uniósł oczy ku niebu.
- Cholera, ty szczęściarzu, nie zostałeś zabity przez tą niezrównoważoną kobietę! - Zaśmiał się głośno i szedł przed siebie z większą pewnością.
Liliana gdyby tylko chciała, mogłaby go zmiażdżyć, nawet jeśli by nie miała tego w zamiarze. Szczęście go wypełniło, postawił się jej, ale jednak... wtedy, w jej oczach zobaczył przerażenie, smutek i zagubienie. Nie, Henry, ona zrobiła to specjalnie, zawsze taka była, nie możesz znów pokazać jak słaby jesteś i pobiec do niej, żeby pocieszyć, nakazywał sobie w myślach. Zawsze był przy niej i dla niej, jednak coś teraz pękło. Nie potrafił, ale jednego był pewien - nie jest gotowa, jeszcze nie...
* * *
Wrzask, krzyk i oburzenie, nic innego. Kolejna narada, kolejne podzielone zdania i brak porozumienia. Henry upierał się przy swoim, Starszyzna przy swoim, a Isabella miała jeszcze całkiem inne zdanie.
- Henry, co Ty sobie wyobrażasz?! Chcesz ją zabrać, Bóg wie gdzie, bo myślisz, że wtedy jej natura nagle przestanie się objawiać?! - Isabella krzyczała na młodego chłopaka, nie rozumiejąc w ogóle jego zachowania.
- Ona nie jest jeszcze gotowa, a tutaj..., On wie gdzie ona jest, prędzej czy później po nią przyjdzie, a ona nadal będzie uważała, że to jest zabawa! Posłuchajcie, Liliana i ja, i tak będziemy zawsze razem, jest to zapisane w gwiazdach... ani ja ani ona tego nie chcemy, ale jednak musimy być razem, nie da się tego przeskoczyć, ja bez niej umrę, a ona... jej moc zniknie, ot tak, po prostu i wtedy wszyscy zginiemy! - mówił głośno i stanowczo - ona musi mi zaufać, a tutaj tego nie zrobi, zabieram ją stąd. - powiedział, po czym odetchnął i oparł się o ścianę. Za dużo odwagi jak na dziś, pomyślał.
- To jest moja córka, nie pozwolę ci na to! - Kobieta wyszła, trzaskając drzwiami.
- Isabella na za dużo sobie pozwala, jest tylko kobietą... - burknął ktoś w kącie.
Wszystkie oczy odwróciły się w jego stronę. Pojawił się stąd znikąd, a czarny płaszcz szczelnie okrywał jego twarz, tym samym zakrywając ją. Był wysoki i dobrze zbudowany. Przerażał ich. Jego intencje nie były dobre, samo spojrzenie na niego powodowało dziwne uczucie strachu. Nie, to nie może być On..., Henry zacisnął mocno usta, wpatrując się wzrokiem w nieznaną mu osobę.
- Och, Henry! Ty głupcze - zaśmiał się mężczyzna - to byłoby zbyt proste, nasz Pan lubi się bawić, a wy na razie jesteście zbyt słabi na tę zabawę. - Zacmokał ustami, odkrywając twarz.
Była zdeformowana, pokryta jasnymi bliznami,a jej kolor był lekko siny. Oczy miał wyłupiaste i całe białe. Jego głowa była pozbawiona włosów, wyglądał jak potwór. Każdy patrzył się na niego z obrzydzeniem i odrazą.
- Ki..kim ty jesteś? - wydusił się z siebie chłopak
- Posłańcem, przyjacielem... nazywaj to jak chcesz - odparł beznamiętnie - przyszedłem tu, aby przekazać wiadomość: za dwanaście dni, przy zaćmieniu słońca, Pan przyjdzie po to co jego - wysyczał i znikł.
Każdy stał oniemiały. Tysiąc pytań cisnęło się im na usta, a jednak nikt się nie odezwał. Ta cisza była przeszywająca, każdy wiedział, co miał na myśli mówiąc, co jest jego. Oni nie mogli na to pozwolić, starali się ją chronić, ukrywali ją, walczyli. Często pozbawiani życia nadal dążyli do uratowania jej. Nie udało się im, odnalazł ich. Poczuli gorzki smak porażki.
- Czemu dał nam dwanaście dni? - szepnął Henryk - muszę ją stąd zabrać jak najdalej stąd, nie możecie mi tego zabronić, nie w tej chwili.
- Możemy, ja mogę. - Wstał wysoki brunet, dosyć postawny. - Jestem jej... przybranym ojcem, to ja je uratowałem, gdy były w tym cholernym lesie! Ty głupcze niczego nie rozumiesz. On chce, abyśmy wysłali ją z tobą, jesteś słaby, a tutaj jest siła! - wykrzyczał mu prosto w twarz.
- Siła?! Dobre sobie - burknął pod nosem.
- Wyjdź - powiedział przywódca Starszyzny.
- Jeśli ona zginie, to będzie wasza wina - powiedział chłopak i przesunął się w stronę wyjścia - wasza wina - wyszeptał i wyszedł.
- On jest zbyt młody i głupi - powiedział mężczyzna z boku - Liliana musi się dowiedzieć, bo jak widać nikt tego nie zrobił. - Wywrócił oczami i spojrzał na pozostałych, a później przeniósł wzrok na jej ojca - I to będziesz ty, John.
Mężczyzna przejechał dłonią po gęstej brodzie i westchnął. Kochał ją jak własną córkę, zawsze ją tak traktował, a co gorsza, ona myślała, że jest jej prawdziwym ojcem. Nigdy mu to nie przeszkadzało, ale teraz będzie ją musiał uświadomić, że tak naprawdę nie mają nic ze sobą wspólnego. Mimo że ją kochał, ale ta miłość nie będzie miała znaczenia dla niej w tej chwili.
- Dobrze, zrobię to - powiedział pewnie - jednak, jakie mamy plan? Mamy dwanaście dni na przygotowanie jej do walki, okrutnej walki.
- Nie wiem, John, nie wiem - wyszeptał starszy mężczyzna.
Nagle zapanował gwar, każdy miał pomysł, każdy chciał pomóc. Zaczęły się dyskusje, plany i powolne przygotowania. Najtrudniejsze zadanie było przydzielone Johnowi, jednak on wiedział, że da radę. Mimo że straci jej zaufanie, da radę. Może kiedyś mu wybaczy, może komukolwiek wybaczy.
- Isabella na za dużo sobie pozwala, jest tylko kobietą... - burknął ktoś w kącie.
Wszystkie oczy odwróciły się w jego stronę. Pojawił się stąd znikąd, a czarny płaszcz szczelnie okrywał jego twarz, tym samym zakrywając ją. Był wysoki i dobrze zbudowany. Przerażał ich. Jego intencje nie były dobre, samo spojrzenie na niego powodowało dziwne uczucie strachu. Nie, to nie może być On..., Henry zacisnął mocno usta, wpatrując się wzrokiem w nieznaną mu osobę.
- Och, Henry! Ty głupcze - zaśmiał się mężczyzna - to byłoby zbyt proste, nasz Pan lubi się bawić, a wy na razie jesteście zbyt słabi na tę zabawę. - Zacmokał ustami, odkrywając twarz.
Była zdeformowana, pokryta jasnymi bliznami,a jej kolor był lekko siny. Oczy miał wyłupiaste i całe białe. Jego głowa była pozbawiona włosów, wyglądał jak potwór. Każdy patrzył się na niego z obrzydzeniem i odrazą.
- Ki..kim ty jesteś? - wydusił się z siebie chłopak
- Posłańcem, przyjacielem... nazywaj to jak chcesz - odparł beznamiętnie - przyszedłem tu, aby przekazać wiadomość: za dwanaście dni, przy zaćmieniu słońca, Pan przyjdzie po to co jego - wysyczał i znikł.
Każdy stał oniemiały. Tysiąc pytań cisnęło się im na usta, a jednak nikt się nie odezwał. Ta cisza była przeszywająca, każdy wiedział, co miał na myśli mówiąc, co jest jego. Oni nie mogli na to pozwolić, starali się ją chronić, ukrywali ją, walczyli. Często pozbawiani życia nadal dążyli do uratowania jej. Nie udało się im, odnalazł ich. Poczuli gorzki smak porażki.
- Czemu dał nam dwanaście dni? - szepnął Henryk - muszę ją stąd zabrać jak najdalej stąd, nie możecie mi tego zabronić, nie w tej chwili.
- Możemy, ja mogę. - Wstał wysoki brunet, dosyć postawny. - Jestem jej... przybranym ojcem, to ja je uratowałem, gdy były w tym cholernym lesie! Ty głupcze niczego nie rozumiesz. On chce, abyśmy wysłali ją z tobą, jesteś słaby, a tutaj jest siła! - wykrzyczał mu prosto w twarz.
- Siła?! Dobre sobie - burknął pod nosem.
- Wyjdź - powiedział przywódca Starszyzny.
- Jeśli ona zginie, to będzie wasza wina - powiedział chłopak i przesunął się w stronę wyjścia - wasza wina - wyszeptał i wyszedł.
- On jest zbyt młody i głupi - powiedział mężczyzna z boku - Liliana musi się dowiedzieć, bo jak widać nikt tego nie zrobił. - Wywrócił oczami i spojrzał na pozostałych, a później przeniósł wzrok na jej ojca - I to będziesz ty, John.
Mężczyzna przejechał dłonią po gęstej brodzie i westchnął. Kochał ją jak własną córkę, zawsze ją tak traktował, a co gorsza, ona myślała, że jest jej prawdziwym ojcem. Nigdy mu to nie przeszkadzało, ale teraz będzie ją musiał uświadomić, że tak naprawdę nie mają nic ze sobą wspólnego. Mimo że ją kochał, ale ta miłość nie będzie miała znaczenia dla niej w tej chwili.
- Dobrze, zrobię to - powiedział pewnie - jednak, jakie mamy plan? Mamy dwanaście dni na przygotowanie jej do walki, okrutnej walki.
- Nie wiem, John, nie wiem - wyszeptał starszy mężczyzna.
Nagle zapanował gwar, każdy miał pomysł, każdy chciał pomóc. Zaczęły się dyskusje, plany i powolne przygotowania. Najtrudniejsze zadanie było przydzielone Johnowi, jednak on wiedział, że da radę. Mimo że straci jej zaufanie, da radę. Może kiedyś mu wybaczy, może komukolwiek wybaczy.
* * *
John szedł w stronę swojej chaty, widział Liliane jak się krząta po polach, chciał ją zawołać, ale jednak nie mógł wydusić żadnego słowa z siebie. Miał nadzieję, że ona to zrozumie, ale z każdym krokiem ta nadzieja malała, a gdy był już blisko niej; całkiem znikła.
- Witam ojcze - uśmiechnęła się blondynka i stanąwszy na palcach, ucałowała ojca w policzek.
- Liliano, musimy porozmawiać. - Głos zaczął się mu łamać, a serce prawie wyskoczyło mu z piersi.
__________________________
Witam, zwykle nie mam zwyczaju pisać pod koniec rozdziałów, ale jednak teraz to zrobię. Chciałabym podziękować za każdy komentarz, który naprawdę, uwierzcie, naprawdę mi pomaga i motywuje do pisania. Wskazywane przez Was błędy staram się poprawiać, nie wiem czy mi to wychodzi czy nie, ale jednak próbuje coś zmienić, teraz próbowałam wstawiać opisy, czy mi to wyszło - nie mam bladego pojęcia. Jednak nie o tym chciałam pisać, mianowicie tylko Wam podziękować, bo... no cóż, nie sądziłam, że przy dwóch rozdziałach, teraz trzecim - będę miała jakichkolwiek czytelników/obserwatorów. Hmmm, mam nadzieję, że dziś nie byliście zbyt mokrzy.
Pozdrawiam!
- Witam ojcze - uśmiechnęła się blondynka i stanąwszy na palcach, ucałowała ojca w policzek.
- Liliano, musimy porozmawiać. - Głos zaczął się mu łamać, a serce prawie wyskoczyło mu z piersi.
__________________________
Witam, zwykle nie mam zwyczaju pisać pod koniec rozdziałów, ale jednak teraz to zrobię. Chciałabym podziękować za każdy komentarz, który naprawdę, uwierzcie, naprawdę mi pomaga i motywuje do pisania. Wskazywane przez Was błędy staram się poprawiać, nie wiem czy mi to wychodzi czy nie, ale jednak próbuje coś zmienić, teraz próbowałam wstawiać opisy, czy mi to wyszło - nie mam bladego pojęcia. Jednak nie o tym chciałam pisać, mianowicie tylko Wam podziękować, bo... no cóż, nie sądziłam, że przy dwóch rozdziałach, teraz trzecim - będę miała jakichkolwiek czytelników/obserwatorów. Hmmm, mam nadzieję, że dziś nie byliście zbyt mokrzy.
Pozdrawiam!
wtorek, 8 kwietnia 2014
Rozdział 2
Nie wiedział, co ma zrobić. Miał wybór, ale skąd mógł wiedzieć czy dokona odpowiedniego. Wiedział, że na pewno w tej chwili będzie słuszny, bo nikt świadomie nie dokonuję złych. Zniszczy jej życie, teraz lub trochę później, powie jej całą prawdę lub tylko tyle ile będzie musiała wiedzieć. Dowie się o rzeczach, o których nie śniła, choć i to nie było wiadomo, bo ona dorastała, dorastała to bycia Dhimashada. W podświadomości może czuła, że nie była człowiekiem - głupią, słabą istotą. Jej umysł przekraczał ludzkie pojęcie, moc, którą posiadała była tak ogromna, że gdyby chciała, mogłaby wszystkich zabić. Natura Liliany zaczęła się objawiać, a ona to dostrzegała, czuł to.
- Psia mać! - wykrzyczał nagle, uderzając w potężny, drewniany stolik.
Emocje w nim szalały, nigdy się tak nie czuł. Złość, lęk, smutek przeplatały się między sobą, tworząc coś... okropnego, niezrozumiałego i nieznanego. Nie wiedział, czemu nie mógł być przeznaczony mniej silnemu, mniej denerwującemu i mniej upartemu osobnikowi jego rasy. Nie posiadał żadnych innych mocy, prócz tych podstawowych, nie miał takich oczu jak ona i On. Był tak naprawdę nikim, a mimo wszystko jego przeznaczeniem była najsilniejsza istota na świecie.
- Jak ja mam jej to powiedzieć? Może... Lila jesteśmy sobie przeznaczeni, nie jesteś człowiekiem, jeśli chcesz to możesz zabić całą ludzkość - wyraźnie słychać było w jego głosie ironie i - jesteś idiotą Henry, idiotą i jeszcze mówisz do siebie, pewnie, niech każdy myśli, że jesteś wariatem. - Bluzgał się sam, oprawszy się o drewnianą ścianę.
Osunął się w dół. Był tchórzem. Ta wiedza przebiła jego serce niczym miecz. Chciał być jak ojciec, dumny i potężny. Pragnął mu dorównać, żeby już nie słyszeć, że jest nikim, że najlepiej jakby go nie było. Nigdy nie zapomni tych słów. Ojciec wykrzyczał mu je w twarz, wielokrotnie. Czuł się beznadziejnie. Ciepłe łzy spływały po jego lekko piegowatych policzkach, zasłonił twarz rękoma, a szloch potrząsał jego ciałem.
Jak on ma podołać temu zadaniu? Jak Liliana ma mu uwierzyć w coś takiego? Wyśmieje go. Zadrwi, jak zawsze. Uważał, że Starszyzna powinna to zrobić, jednak oni chcieli czekać, woleli uniknąć konfrontacji z tą młodą kobietą, dlatego zrzucili na niego ten obowiązek. Mimo wszystko musiał ich słuchać, oni byli najważniejsi i nawet jeśli nie zgadzał się z ich poczynaniami, wiedział, że ich mądrość zaprowadzi w końcu do pokoju, o który każdy walczył. Ironia, walczyć o pokój, zaśmiał się w duchu chłopak.
Jak on ma podołać temu zadaniu? Jak Liliana ma mu uwierzyć w coś takiego? Wyśmieje go. Zadrwi, jak zawsze. Uważał, że Starszyzna powinna to zrobić, jednak oni chcieli czekać, woleli uniknąć konfrontacji z tą młodą kobietą, dlatego zrzucili na niego ten obowiązek. Mimo wszystko musiał ich słuchać, oni byli najważniejsi i nawet jeśli nie zgadzał się z ich poczynaniami, wiedział, że ich mądrość zaprowadzi w końcu do pokoju, o który każdy walczył. Ironia, walczyć o pokój, zaśmiał się w duchu chłopak.
* * *
- Powiedz mi co ja wtedy zrobiłam, matko, proszę! - krzyk blondynki roznosił się po ich małej chatce.
Zadygotała z płaczu i nerwów. Musiała mieć odpowiedź i postanowiła, że otrzyma ją dziś, choćby nie wie co miała zrobić. Należało się jej to, należały się jej wyjaśnienia, wiedziała o tym.
- Lila, ja, ja nie mam pojęcia - odpowiedziała beznamiętnie kobieta.
Isabella złapała z klamkę, nie mogła pokazać córce tego bólu, który miała teraz w oczach. Serce rozsypało się jej na miliony kawałeczków, miała gule w gardle, którą usilnie chciała przełknąć, pozbyć się jej. Pozbyć się tego uczucia, okropnego uczucia, czyli straty własnego dziecka. Spojrzała przed siebie, a po jej bladym policzku poleciała łza, otworzyła drzwi i wyszła.
Liliana nie wierzyła, nie mogla uwierzyć, że jej matka po prostu wyszła.
- Nienawidzę Cię, okropnie Cię nienawidzę! - wykrzyczała, opadając na zimną posadzkę.
Zadarła kolanami o podłogę, poczuwszy piekący ból, usiadła, podciągając kolana pod brodę.Oparła swoją głowę na kolanach i patrzyła tępo przed siebie. Czuła jakby nagle każdy się od niej odwrócił, nikt jej nie słuchał, nikogo nie miała. Zacisnęła mocno dłonie i powieki, nie rozpłacz się głupia dziewucho, nie rozpłacz! nakazywała w swoich myślach. Była silna, zawsze. Uważała, że pokazywanie uczuć jest stratą czasu, bo w tym świecie miłość i przyjaźń nie miały znaczenia, a liczył się status społeczny. Prędzej czy później człowiek o dobrym sercu zostałby zdeptany i,być może, nie mógłby się podnieść po tym upadku.
Nie pozwalała się nikomu do siebie zbliżyć, zamykała się we własnym świecie. A jednak teraz tak potrzebowała kogoś. Bliskości i zrozumienia. Nawet Oliver po... tym czymś co zrobiła ostatnio nie chciał z nią rozmawiać, nie chciał jej znać. A ona go pokochała, jak nikogo. Był idealnym mężczyzną, czułym, martwił się o nią i zawsze był, aż to teraz. Ta myśl raniła Lile, nie chciała jej dopuścić do siebie, a mimo tego ona echem odbijała się w jej głowie. Matka dostała to czego chciała, zawsze powtarzała, że on nie jest dla niej, zakazywała się im spotykać, a jak wiadomo, wtedy słowo rodzica było najważniejsze, znów nie było miejsca na miłość. Poczuła złość i niechęć do matki, bo miała wrażenie, że przez nią każdy jej unikał, a ona czuła się jak odmieniec.
Postanowiła pójść na spacer, do lasu. Ukochanego jej miejsca, tam nie ma ludzi, tam nie ma problemów. Mogła się oderwać od okropnej rzeczywistości, która ją otaczała. Odpłynąć do krainy marzeń, która była idealnym miejscem dla niej.
Chwyciwszy wypłowiały od słońca, stary płaszcz wyszła przed chatę. Podążała dobrze jej znaną ścieżką, dosyć nierówną i wybujałą, większe kamienie utrudniały przechodzenie, ale ona dawała radę. Po za tym uwielbiała różnokolorowe kwiaty, które ją przyozdabiały. Kochała je, ich zapach unosił się w powietrzu, kojąc jej rozszalałe myśli. Na końcu ścieżki zobaczyła wejście do lasu, powoli, a jednak z ogromną radością weszła do jej prywatnego raju, tutaj czuła się jak w domu, zawsze ją pchało w to miejsce, mimo że jej matka stanowczo tego zakazywała. Często była rozbrykana, więc i teraz jej nie słuchała i przesiadywała tutaj wiele czasu. Przejechała dłonią po szorstkiej korze drzewa, uśmiechając się pod nosem. Natura była jej przyjaciółką, o którą ogromnie dbała.
Nagle dziewczyna zesztywniała, patrzyła przed siebie w nieokreślonym kierunku, a jej oczy stały się całe czarne.
Krzyk, śmierć, płacz. Ogień, który pochłaniał drewniane chatki w momencie. Smród spalonych ludzkich ciał, pełno krwi i zabitych ludzi. Widziała swoją matkę, która krzyczała o pomoc, wrzeszczała rzucając się w ogniu. Paliła się. Chciała jej pomóc, a jednak nie mogła się ruszyć. Spinała wszystkie części ciała, a mimo tego nie poruszyła się nawet o milimetr. Traciła ją, jej ukochana osoba umierała, a ona stała bezczynie i nie mogła nic zrobić. Nie słyszała już głosu matki, nie widziała jej rzucającego się ciała, jej już nie było. Znikła, tak po prostu, została pochłonięta.
-Matko, nie! - wykrzyczała dławiąc się łzami.
Ból, który odczuwała był tak okropny, że sama chciałaby zginąć. Czym sobie zasłużyła, by musiała patrzeć na śmierć własnej matki? Zamknęła powieki i poczuła na swoim ramieniu Jego dłoń i nagle nie czuła już strachu i smutku, wręcz uśmiechała się, a jej serce wypełnił spokój. Podobał jej się ten widok. Każda kolejna cierpiąca osoba napawała ją szczęściem i chorą satysfakcją. Pragnęła zabijać i ranić.
-Widzisz, kochana. - Usłyszała za sobą gruby, męski głos - taka jesteś, taka powinnaś być, to Twoja natura, nie pozwól jej zniszczyć - wyszeptał jej blisko ucha, drażniąc jej delikatną skórę oddechem.
Odwróciła się chcąc zobaczyć kto jest jej wybawcą od bólu, a jednak nikogo za sobą nie zastała. Nie było go, a tak pragnęła Jego obecności.
Otrząsnęła się z osłupienie i niewiele myśląc, odwróciła się szybko i biegła przed siebie. Potykała się o kamienie, kalecząc swoje ciało, ale nie zwracała na to uwagi. Musiała uratować matkę, musiała uratować swoje miasteczko.
Zadygotała z płaczu i nerwów. Musiała mieć odpowiedź i postanowiła, że otrzyma ją dziś, choćby nie wie co miała zrobić. Należało się jej to, należały się jej wyjaśnienia, wiedziała o tym.
- Lila, ja, ja nie mam pojęcia - odpowiedziała beznamiętnie kobieta.
Isabella złapała z klamkę, nie mogła pokazać córce tego bólu, który miała teraz w oczach. Serce rozsypało się jej na miliony kawałeczków, miała gule w gardle, którą usilnie chciała przełknąć, pozbyć się jej. Pozbyć się tego uczucia, okropnego uczucia, czyli straty własnego dziecka. Spojrzała przed siebie, a po jej bladym policzku poleciała łza, otworzyła drzwi i wyszła.
Liliana nie wierzyła, nie mogla uwierzyć, że jej matka po prostu wyszła.
- Nienawidzę Cię, okropnie Cię nienawidzę! - wykrzyczała, opadając na zimną posadzkę.
Zadarła kolanami o podłogę, poczuwszy piekący ból, usiadła, podciągając kolana pod brodę.Oparła swoją głowę na kolanach i patrzyła tępo przed siebie. Czuła jakby nagle każdy się od niej odwrócił, nikt jej nie słuchał, nikogo nie miała. Zacisnęła mocno dłonie i powieki, nie rozpłacz się głupia dziewucho, nie rozpłacz! nakazywała w swoich myślach. Była silna, zawsze. Uważała, że pokazywanie uczuć jest stratą czasu, bo w tym świecie miłość i przyjaźń nie miały znaczenia, a liczył się status społeczny. Prędzej czy później człowiek o dobrym sercu zostałby zdeptany i,być może, nie mógłby się podnieść po tym upadku.
Nie pozwalała się nikomu do siebie zbliżyć, zamykała się we własnym świecie. A jednak teraz tak potrzebowała kogoś. Bliskości i zrozumienia. Nawet Oliver po... tym czymś co zrobiła ostatnio nie chciał z nią rozmawiać, nie chciał jej znać. A ona go pokochała, jak nikogo. Był idealnym mężczyzną, czułym, martwił się o nią i zawsze był, aż to teraz. Ta myśl raniła Lile, nie chciała jej dopuścić do siebie, a mimo tego ona echem odbijała się w jej głowie. Matka dostała to czego chciała, zawsze powtarzała, że on nie jest dla niej, zakazywała się im spotykać, a jak wiadomo, wtedy słowo rodzica było najważniejsze, znów nie było miejsca na miłość. Poczuła złość i niechęć do matki, bo miała wrażenie, że przez nią każdy jej unikał, a ona czuła się jak odmieniec.
Postanowiła pójść na spacer, do lasu. Ukochanego jej miejsca, tam nie ma ludzi, tam nie ma problemów. Mogła się oderwać od okropnej rzeczywistości, która ją otaczała. Odpłynąć do krainy marzeń, która była idealnym miejscem dla niej.
Chwyciwszy wypłowiały od słońca, stary płaszcz wyszła przed chatę. Podążała dobrze jej znaną ścieżką, dosyć nierówną i wybujałą, większe kamienie utrudniały przechodzenie, ale ona dawała radę. Po za tym uwielbiała różnokolorowe kwiaty, które ją przyozdabiały. Kochała je, ich zapach unosił się w powietrzu, kojąc jej rozszalałe myśli. Na końcu ścieżki zobaczyła wejście do lasu, powoli, a jednak z ogromną radością weszła do jej prywatnego raju, tutaj czuła się jak w domu, zawsze ją pchało w to miejsce, mimo że jej matka stanowczo tego zakazywała. Często była rozbrykana, więc i teraz jej nie słuchała i przesiadywała tutaj wiele czasu. Przejechała dłonią po szorstkiej korze drzewa, uśmiechając się pod nosem. Natura była jej przyjaciółką, o którą ogromnie dbała.
Nagle dziewczyna zesztywniała, patrzyła przed siebie w nieokreślonym kierunku, a jej oczy stały się całe czarne.
Krzyk, śmierć, płacz. Ogień, który pochłaniał drewniane chatki w momencie. Smród spalonych ludzkich ciał, pełno krwi i zabitych ludzi. Widziała swoją matkę, która krzyczała o pomoc, wrzeszczała rzucając się w ogniu. Paliła się. Chciała jej pomóc, a jednak nie mogła się ruszyć. Spinała wszystkie części ciała, a mimo tego nie poruszyła się nawet o milimetr. Traciła ją, jej ukochana osoba umierała, a ona stała bezczynie i nie mogła nic zrobić. Nie słyszała już głosu matki, nie widziała jej rzucającego się ciała, jej już nie było. Znikła, tak po prostu, została pochłonięta.
-Matko, nie! - wykrzyczała dławiąc się łzami.
Ból, który odczuwała był tak okropny, że sama chciałaby zginąć. Czym sobie zasłużyła, by musiała patrzeć na śmierć własnej matki? Zamknęła powieki i poczuła na swoim ramieniu Jego dłoń i nagle nie czuła już strachu i smutku, wręcz uśmiechała się, a jej serce wypełnił spokój. Podobał jej się ten widok. Każda kolejna cierpiąca osoba napawała ją szczęściem i chorą satysfakcją. Pragnęła zabijać i ranić.
-Widzisz, kochana. - Usłyszała za sobą gruby, męski głos - taka jesteś, taka powinnaś być, to Twoja natura, nie pozwól jej zniszczyć - wyszeptał jej blisko ucha, drażniąc jej delikatną skórę oddechem.
Odwróciła się chcąc zobaczyć kto jest jej wybawcą od bólu, a jednak nikogo za sobą nie zastała. Nie było go, a tak pragnęła Jego obecności.
Otrząsnęła się z osłupienie i niewiele myśląc, odwróciła się szybko i biegła przed siebie. Potykała się o kamienie, kalecząc swoje ciało, ale nie zwracała na to uwagi. Musiała uratować matkę, musiała uratować swoje miasteczko.
sobota, 5 kwietnia 2014
Rozdział 1
Otchłań, tysiące zabitych ludzi,
śmierć, niepokój. Wojna, krwawa i pozbawiona skrupułów. Ból, strata i
niekończące się zło. Straciła wszystkich, matkę, ojca, przyjaciół, nawet
denerwującego Henryka, który leżał obok niej, cały we krwi. Chronił ją, oddał
własne życie w zamian za jej.
- Nie! - wykrzyknęła gwałtownie i mimo bólu, doczołgała się do leżącego chłopaka - Proszę nie, żyj, błagam, nie zostawiaj mnie, proszę! - szturchała nim, dygocząc z płaczu i zimna.
Zerwała się z krzykiem i zalana potem. Ciągle ten sen, co noc ten sam i co noc coraz bardziej realistyczny.
- Nie! - wykrzyknęła gwałtownie i mimo bólu, doczołgała się do leżącego chłopaka - Proszę nie, żyj, błagam, nie zostawiaj mnie, proszę! - szturchała nim, dygocząc z płaczu i zimna.
Dotknęła jego zimnego policzka i spojrzała w puste oczy. Nie było w
nich życia, tej iskry, którą uwielbiała, a za zarazem nienawidziła.
Wybuchła płaczem, niepohamowanym i nagłym. Uderzała, szturchała,
krzyczała, a on nadal pozostawał bez ruchu.
- Idioto, ty skończony idioto, to ja miałabym być na twoim miejscu, ja! - Jej krzyk roznosił się echem po spustoszałym miasteczku, które niegdyś tętniło życiem - nie odchodź, potrzebuję cię - wyszeptała cicho, opadając ze zmęczenia.
Leżała, patrząc w gwieździste niebo, nuciła cicho pod nosem kołysankę, którą jej matka śpiewała, gdy była jeszcze dzieckiem. Łzy spływały po jej brudnych od kurzu i krwi policzkach.
- Chce umrzeć - szepnęła.
Nagle ktoś jej zasłonił piękne gwiazdy i niebo, zdziwiła się, myślała, że nikogo już tu nie ma. To był
On, cały czas jej szukał i odnalazł. Pokonaną, zranioną i pragnącą śmierci. Wstała, nie zważając na piekący ból u nogi i spojrzała w jego oczy; były takie same jak jej, wyglądały jak czarna otchłań.
- Idioto, ty skończony idioto, to ja miałabym być na twoim miejscu, ja! - Jej krzyk roznosił się echem po spustoszałym miasteczku, które niegdyś tętniło życiem - nie odchodź, potrzebuję cię - wyszeptała cicho, opadając ze zmęczenia.
Leżała, patrząc w gwieździste niebo, nuciła cicho pod nosem kołysankę, którą jej matka śpiewała, gdy była jeszcze dzieckiem. Łzy spływały po jej brudnych od kurzu i krwi policzkach.
- Chce umrzeć - szepnęła.
Nagle ktoś jej zasłonił piękne gwiazdy i niebo, zdziwiła się, myślała, że nikogo już tu nie ma. To był
On, cały czas jej szukał i odnalazł. Pokonaną, zranioną i pragnącą śmierci. Wstała, nie zważając na piekący ból u nogi i spojrzała w jego oczy; były takie same jak jej, wyglądały jak czarna otchłań.
- Widzisz, jesteśmy tacy sami, moja droga - wyszeptał, dotykając jej policzka.
Zerwała się z krzykiem i zalana potem. Ciągle ten sen, co noc ten sam i co noc coraz bardziej realistyczny.
- Spokojnie, spokojnie, to tylko sen - szeptała cicho, próbując się
uspokoić. Jej oddech powoli wracał do normalnego rytmu, przetarła
spocone czoło i spojrzała przed siebie.
Czemu on był ciągle taki sam? I czemu za każdym razem czuła
jeszcze większy ból? Nie wiedziała tego, a tak cholernie się bała.
Spojrzała na łoże obok, spała tam jej rodzicielka, była cała i
zdrowa, ale jednak bardzo tajemnicza. Nie chciała odpowiadać na jej
pytania, unikała wielu rozmów i tematów, nienawidziła tego.Czuła, że
powinna coś wiedzieć i to uczucie cały czas było z nią. Nękało ją.
* * *
Miasteczko Yaamayska*
było piękne, kochała je. Pełno leśnych dróg, którymi często chodziła.
Las był tajemniczy, skrywał historie, o których nikt nie wiedział,
dlatego go tak uwielbiała. Często tam przesiadywała, napawając się
zielenią i pięknymi kolorami kwiatów.
Lubiła patrzeć na te drewniane chatki, były proste, ale w tej prostocie kryło się piękno. Panowała tutaj cudowna atmosfera, ludzie byli mili i życzliwi, w szczególności dla niej. Czasem czuła się dziwnie, każdy traktował ją lepiej niż pozostałych, ale nigdy się nie przyznała, że ma takie wrażenie, czemu? Mogli by ją posądzić o zuchwalstwo, a tego nie chciała. Ceniła sobie ich zdanie. Każdy był tutaj dla niej rodziną, kimś kogo kochała i doskonale wiedziała, że dałaby się zabić za każdego z nich.
Chłopi procowali w pocie czoła na polach, nienawidziła tego. Czemu oni muszą być tak traktowani? Szlachta pozwalała sobie na zbyt wiele, ale ona doskonale wiedziała, że nic nie może zrobić. Jest zwykłą wieśniaczką, której przystało żyć w takim a nie innym świecie. Otrząsnęła się z zamyślenia i kierowała się w stronę ich miejsca spotkań, usłyszała za sobą kroki i od razu wiedziała, że to on.
- Czego chcesz? Nie masz co robić, pomógłbyś ojcu, a nie uganiał się za mną - wycedziła przez zęby, nawet nie zaszczycając Henryka spojrzeniem.
- Wyglądasz jak przychlast, nie schlebiaj sobie, nie uganiam się za tobą - zaśmiał się, łapiąc ją za rękę - twoja matka kazała mi sprawdzić co robi jej ukochana córka - powiedział z wyraźnym sarkazmem w głosie, spojrzał w jej ciemne oczy i zobaczył w nich złość, doskonale wiedział, że zaraz poleci litania obelg w jego stronę.
- Ty skończony idioto, jesteś kretynem, debilem i wynoś się, nie twój interes co robię. - Wyrywała swoja dłoń, prychając.
Szła naprzód, nie zwracając na niego uwagi. Uczepił się jej jak rzep psiego ogona, zawsze przy niej był, gdziekolwiek by się nie poruszyła, dobrze, że nie idzie jeszcze się ze mną załatwiać pomyślała z przekąsem, zerknęła delikatnie w tył i, oczywiście, on tam był. Nienawidziła tej brązowej czupryny na jego głowie, tych niebieskich oczu, lekkich piegów na nosie, nienawidziła tego, że była od niego dwa razy niższa, nienawidziła tego, że każda dziewka poleciałaby do niego z zamkniętymi oczami. Czemu one wszystkie są w nim zakochane? może jest przystojny, nie, nie jest, jest idiotą przeleciało jej przez głowę.
Spojrzała na przód, był tam, stał pod ich drzewem. Jej blond anioł, ruszyła w bieg, nie zważając na nic. Jej serce biło dwa razy szybciej, a radość jaką poczuła była niedopisania. Kochała go. Rzuciła się mu w ramiona, śmiejąc się przy tym uroczo.
- Jesteś - wyszeptała cicho, patrząc w jego niebieskie oczy, które tak uwielbiała.
- Jestem. - Uśmiechnął się lekko, a na jej ustach złożył pocałunek, tak czuły, tak przepełniony miłością.
Lubiła patrzeć na te drewniane chatki, były proste, ale w tej prostocie kryło się piękno. Panowała tutaj cudowna atmosfera, ludzie byli mili i życzliwi, w szczególności dla niej. Czasem czuła się dziwnie, każdy traktował ją lepiej niż pozostałych, ale nigdy się nie przyznała, że ma takie wrażenie, czemu? Mogli by ją posądzić o zuchwalstwo, a tego nie chciała. Ceniła sobie ich zdanie. Każdy był tutaj dla niej rodziną, kimś kogo kochała i doskonale wiedziała, że dałaby się zabić za każdego z nich.
Chłopi procowali w pocie czoła na polach, nienawidziła tego. Czemu oni muszą być tak traktowani? Szlachta pozwalała sobie na zbyt wiele, ale ona doskonale wiedziała, że nic nie może zrobić. Jest zwykłą wieśniaczką, której przystało żyć w takim a nie innym świecie. Otrząsnęła się z zamyślenia i kierowała się w stronę ich miejsca spotkań, usłyszała za sobą kroki i od razu wiedziała, że to on.
- Czego chcesz? Nie masz co robić, pomógłbyś ojcu, a nie uganiał się za mną - wycedziła przez zęby, nawet nie zaszczycając Henryka spojrzeniem.
- Wyglądasz jak przychlast, nie schlebiaj sobie, nie uganiam się za tobą - zaśmiał się, łapiąc ją za rękę - twoja matka kazała mi sprawdzić co robi jej ukochana córka - powiedział z wyraźnym sarkazmem w głosie, spojrzał w jej ciemne oczy i zobaczył w nich złość, doskonale wiedział, że zaraz poleci litania obelg w jego stronę.
- Ty skończony idioto, jesteś kretynem, debilem i wynoś się, nie twój interes co robię. - Wyrywała swoja dłoń, prychając.
Szła naprzód, nie zwracając na niego uwagi. Uczepił się jej jak rzep psiego ogona, zawsze przy niej był, gdziekolwiek by się nie poruszyła, dobrze, że nie idzie jeszcze się ze mną załatwiać pomyślała z przekąsem, zerknęła delikatnie w tył i, oczywiście, on tam był. Nienawidziła tej brązowej czupryny na jego głowie, tych niebieskich oczu, lekkich piegów na nosie, nienawidziła tego, że była od niego dwa razy niższa, nienawidziła tego, że każda dziewka poleciałaby do niego z zamkniętymi oczami. Czemu one wszystkie są w nim zakochane? może jest przystojny, nie, nie jest, jest idiotą przeleciało jej przez głowę.
Spojrzała na przód, był tam, stał pod ich drzewem. Jej blond anioł, ruszyła w bieg, nie zważając na nic. Jej serce biło dwa razy szybciej, a radość jaką poczuła była niedopisania. Kochała go. Rzuciła się mu w ramiona, śmiejąc się przy tym uroczo.
- Jesteś - wyszeptała cicho, patrząc w jego niebieskie oczy, które tak uwielbiała.
- Jestem. - Uśmiechnął się lekko, a na jej ustach złożył pocałunek, tak czuły, tak przepełniony miłością.
Nagle za sobą usłyszeli chrząknięcie, poczuła ogromną złość, jak nigdy. To znów on, znów tej piegus, odwróciła
się gwałtownie, myślała tylko o swojej złości do Henryka, popatrzyła na
niego z nienawiścią i nagle chłopaka odrzuciło kilka metrów.
- Boże! - wykrzyknęła i rzuciła się do niego biegiem, wiedziała, że to ona zrobiła, tylko nie wiedziała jak - nic ci nie jest?! Co się stało? Jak? Co? - powtarzała ciągle te same pytania, trząsając nim.
- Nie wiem - odparł bez przekonania, odwracając wzrok.
Po chwili blondynka opadła na ziemie, zemdlała. Henryk podniósł się bez zastanowienia i złapał ją za rękę.
- Co ona zrobiła? Co się tutaj dzieje? - pytał zdezorientowany blondyn, strach go tak sparaliżował, że nie wiedział jak ma zareagować.
- Zjeżdżaj stąd! - wycedził brunet, dotykając policzka Liliany - no mała, budź się, proszę - szeptał do dziewczyny, biorąc ją na ręce.
Podniósł jej drobne ciało i szedł na przód. Wiedział, że nadszedł czas, będzie musiała się dowiedzieć. Łza popłynęła po jego policzku, zdał sobie sprawę, że może ją stracić, że mogą przegrać, że nadszedł czas wojny. Okrutny czas.
- Boże! - wykrzyknęła i rzuciła się do niego biegiem, wiedziała, że to ona zrobiła, tylko nie wiedziała jak - nic ci nie jest?! Co się stało? Jak? Co? - powtarzała ciągle te same pytania, trząsając nim.
- Nie wiem - odparł bez przekonania, odwracając wzrok.
Po chwili blondynka opadła na ziemie, zemdlała. Henryk podniósł się bez zastanowienia i złapał ją za rękę.
- Co ona zrobiła? Co się tutaj dzieje? - pytał zdezorientowany blondyn, strach go tak sparaliżował, że nie wiedział jak ma zareagować.
- Zjeżdżaj stąd! - wycedził brunet, dotykając policzka Liliany - no mała, budź się, proszę - szeptał do dziewczyny, biorąc ją na ręce.
Podniósł jej drobne ciało i szedł na przód. Wiedział, że nadszedł czas, będzie musiała się dowiedzieć. Łza popłynęła po jego policzku, zdał sobie sprawę, że może ją stracić, że mogą przegrać, że nadszedł czas wojny. Okrutny czas.
* * *
Starszyzna
była zebrana przy dużym, długim stole. Sytuacja była krytyczna i
natychmiastowa, musieli teraz podjąć decyzję, od której zależało życie
ich ludzi.
- Musimy jej o tym powiedzieć! - krzyknął i uderzył pięścią w stół.
- Ale ona jest jeszcze dzieckiem! Dobrze wiecie jaka to odpowiedzialność! - Isabella wymachiwała dłońmi, a do jej oczu napływały łzy.
- Nie płacz, dobrze wiesz, że takie jest jej przeznaczenie, po to była stworzona, musimy jej powiedzieć, zanim On nas wyprzedzi - odparł straszy mężczyzna, patrząc przed siebie. - zresztą ona nie jest już dzieckiem, kobiety w jej wieku mają już swoje dzieci, ty ją chcesz po prostu uporczywie przy sobie zatrzymać. - Zerknął na nią, cicho szeptając. Zranił ją tymi słowami, widział to.
Każdy siedział cicho, pokochali tę dziewczynę, a doskonale wiedzieli jaką stawkę będzie musiała ponieść.
- Może jest jeszcze za wcześnie? - Ktoś z tyłu w końcu postanowił się odezwać.
- Na co za wcześnie?! Prawie mnie dziś zabiła! - Brunet chodził w kółko zdenerwowany - ona mnie nienawidzi, a ja mimo to muszę przy niej być, bo mam takie zadanie, które wy - tutaj wskazał palcami na nich - nadaliście mi, sam jestem od niej niewiele straszy, a mimo tego, mam to brzemię na barkach i czuję, nie! - wykrzyknął - ja jestem pewny, że to jest ten czas - spuścił głowę i wyszeptał cicho. - Issabelo, wiesz, że ja się nią zajmę, będę zawsze przy niej, nieważne, czy ona tego chce. Jeśli będzie trzeba oddam za nią życie - złapał trzęsącą dłoń kobiety i uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - i tak na razie będzie w wiosce, musi się wszystkiego nauczyć, musi wiedzieć, co ją czeka, ona nas uratuje i będziemy później szczęśliwi, obiecuje ci, rozumiesz? Obiecuje ci to. - Ścisnął mocniej jej dłoń i mówił z takim przekonaniem, że każdy by w to uwierzył.
- Ona, ona ma od jakiegoś czasu wizje - Isabella patrzyła tępo na ludzi, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Miała im o tym powiedzieć, ale za każdym razem nie mogła wydusić słowa, bo wiedziała jaką będzie musiała ponieść stratę, a to odbierało jej głos - wiem, powinnam była wam powiedzieć, ale nie mogłam, jestem jej matką, od samych narodzin musiałam o nią walczyć, musiałam się poświęcić, uciekać, musiałam ją ratować, bo jestem jej matką, a ona jest moim dzieckiem, moją rolą jest jej chronienie, robiłam to do momentu, do którego mogłam i jeśli teraz muszę ją oddać w ręce zła, to to zrobię, ale, Henryku, obiecaj mi, obiecaj, że będziesz o nią walczył. - słowa, które wypowiadała płynęły prosto z jej serca. Jej dusza została zraniona, głos jej się łamał, ale znów, znów musiała poświęcić swoje szczęście nad szczęście innych, miała nadzieje, że tylko jej sny nie są prawdą.
- Co widziała? - spytał, stary, siwy, opierający się o laskę mężczyzna.
- Wszyscy zginiemy. - odparła z powagą.
* nazwa pochodząca ze języka somalijskiego
- Musimy jej o tym powiedzieć! - krzyknął i uderzył pięścią w stół.
- Ale ona jest jeszcze dzieckiem! Dobrze wiecie jaka to odpowiedzialność! - Isabella wymachiwała dłońmi, a do jej oczu napływały łzy.
- Nie płacz, dobrze wiesz, że takie jest jej przeznaczenie, po to była stworzona, musimy jej powiedzieć, zanim On nas wyprzedzi - odparł straszy mężczyzna, patrząc przed siebie. - zresztą ona nie jest już dzieckiem, kobiety w jej wieku mają już swoje dzieci, ty ją chcesz po prostu uporczywie przy sobie zatrzymać. - Zerknął na nią, cicho szeptając. Zranił ją tymi słowami, widział to.
Każdy siedział cicho, pokochali tę dziewczynę, a doskonale wiedzieli jaką stawkę będzie musiała ponieść.
- Może jest jeszcze za wcześnie? - Ktoś z tyłu w końcu postanowił się odezwać.
- Na co za wcześnie?! Prawie mnie dziś zabiła! - Brunet chodził w kółko zdenerwowany - ona mnie nienawidzi, a ja mimo to muszę przy niej być, bo mam takie zadanie, które wy - tutaj wskazał palcami na nich - nadaliście mi, sam jestem od niej niewiele straszy, a mimo tego, mam to brzemię na barkach i czuję, nie! - wykrzyknął - ja jestem pewny, że to jest ten czas - spuścił głowę i wyszeptał cicho. - Issabelo, wiesz, że ja się nią zajmę, będę zawsze przy niej, nieważne, czy ona tego chce. Jeśli będzie trzeba oddam za nią życie - złapał trzęsącą dłoń kobiety i uśmiechnął się do niej przyjaźnie. - i tak na razie będzie w wiosce, musi się wszystkiego nauczyć, musi wiedzieć, co ją czeka, ona nas uratuje i będziemy później szczęśliwi, obiecuje ci, rozumiesz? Obiecuje ci to. - Ścisnął mocniej jej dłoń i mówił z takim przekonaniem, że każdy by w to uwierzył.
- Ona, ona ma od jakiegoś czasu wizje - Isabella patrzyła tępo na ludzi, którzy znajdowali się w pomieszczeniu. Miała im o tym powiedzieć, ale za każdym razem nie mogła wydusić słowa, bo wiedziała jaką będzie musiała ponieść stratę, a to odbierało jej głos - wiem, powinnam była wam powiedzieć, ale nie mogłam, jestem jej matką, od samych narodzin musiałam o nią walczyć, musiałam się poświęcić, uciekać, musiałam ją ratować, bo jestem jej matką, a ona jest moim dzieckiem, moją rolą jest jej chronienie, robiłam to do momentu, do którego mogłam i jeśli teraz muszę ją oddać w ręce zła, to to zrobię, ale, Henryku, obiecaj mi, obiecaj, że będziesz o nią walczył. - słowa, które wypowiadała płynęły prosto z jej serca. Jej dusza została zraniona, głos jej się łamał, ale znów, znów musiała poświęcić swoje szczęście nad szczęście innych, miała nadzieje, że tylko jej sny nie są prawdą.
- Co widziała? - spytał, stary, siwy, opierający się o laskę mężczyzna.
- Wszyscy zginiemy. - odparła z powagą.
* nazwa pochodząca ze języka somalijskiego
Prolog
W ramionach tuliła niemowlę, przytulała je tak, jakby chciała je
ochronić przed złem świata. Przyciskała je do swojej piersi i cicho
szlochała. Nie rozumiała czemu ją to spotkało? Co zrobiła? Czemu? Te
pytania odbijały się echem w jej głowie. Nie znała na nie odpowiedzi,
jedynie mogła snuć przypuszczenia, choć jedno było zbyt trafne, aby ona
mogła je przyjąć do świadomości.
- Nie pozwolę cię zabić, nie pozwolę - szeptała z miłością cicho do dziewczynki, a nosem przejechała po jej miękkim i delikatnym policzku.
W oddali zobaczyła starą, opuszczoną i ledwie stojąca chatkę. Była wystarczająco daleko od miasta, więc mogła spędzić tutaj noc. Miała nadzieje, że nikt jej tutaj nie znajdzie,a jeśli, to i tak nie pozwolić zginąć córeczce, nawet gdyby ona musiała umrzeć. Kochała to dziecko, nie zważając na to kim była, nie obchodziło ją to. Jej celem było utrzymanie jej przy życiu, a później wychowanie. Była matką i nic nie mogło tego zmienić.
Po cichu nasłuchiwała czy ktoś jest w chacie. Stąpała po ziemi na palcach i bała się nawet głośniej odetchnąć, czuła przerażenie, okropne przerażenie. Miała ochotę się już wycofać, ale noc w lesie oznaczała tylko jedno - śmierć. Wygłodniałe bestie rozszarpały by je bez zastanowienia, a ona nawet nie miałaby się czym bronić. Łzy napłynęły do oczu Isabelii, oparła się o drzewo i przymknęła oczy.
- Nie dam rady, nie mogę, jestem okropnie zmęczona, chcę iść spać, kochanie, przepraszam - kobieta szeptała cicho do dziecka, przytulając je mocno.
Przetarła czoło i zerknęła przed siebie. Był tam ktoś i patrzył prosto na nie, jej serce momentalnie zabiło dwa razy szybciej, zaczęła się powoli cofać, a postać brnęło ku nim. Powoli, jednak stanowczo się odwróciła i zaczęła biec przed siebie. Potykała się, nie mogła złapać oddechu, przedzierała się przez zarośla. Ciernie i łodygi raniły jej twarz. Obraz już się jej zamazywał, była zbyt zmęczona. Upadła, a z gardła jej córki wydobył się przeraźliwy, piskliwy krzyk. Kątem oka zobaczyła go, był tuż obok nich. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Nie widziała jego twarzy, było zbyt ciemno lub nie chciała się wpatrywać.
Pochylił się nad nią i poczuła jego ciepły oddech blisko twarzy. Patrzył w jej oczy i się uśmiechał. Co on wtedy myślał? Czy chce ją zabić? Lub co gorsza po prostu wykorzystać? Te pytania błądziły po jej głowie i niestety miała świadomość, że za chwile będzie miała odpowiedzi na wszystkie dręczące ją myśli. Poczuła mocny ucisk na ramieniu, chciała zacząć krzyczeć, lecz brunet zasłonił jej twarz ręką.
- Są w pobliżu, szukają cię, musisz siedzieć cicho. I tak do ich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk Dhimashada*, ale spokojnie, już was stąd zabieram w bezpieczne miejsce - mówił cicho i spokojnie, dobrze wiedział, że już ją wystarczająco przestraszył, ale nie miał wyjścia.
Otrzymał takie zadanie i jeśli to zepsuje, to zginie. Ta dziewczynka musiała być cała, ona jest ich nadzieją, czymś co może ich uratować. Byli gnębieni, oskarżani i zabijani. Robili z tego przedstawienie, wbijali im miecze prosto w serce, nazwali ich diabłami.Teraz po wielu latach prześladowań; nadszedł ich czas.
*oznacza to śmierć
- Nie pozwolę cię zabić, nie pozwolę - szeptała z miłością cicho do dziewczynki, a nosem przejechała po jej miękkim i delikatnym policzku.
W oddali zobaczyła starą, opuszczoną i ledwie stojąca chatkę. Była wystarczająco daleko od miasta, więc mogła spędzić tutaj noc. Miała nadzieje, że nikt jej tutaj nie znajdzie,a jeśli, to i tak nie pozwolić zginąć córeczce, nawet gdyby ona musiała umrzeć. Kochała to dziecko, nie zważając na to kim była, nie obchodziło ją to. Jej celem było utrzymanie jej przy życiu, a później wychowanie. Była matką i nic nie mogło tego zmienić.
Po cichu nasłuchiwała czy ktoś jest w chacie. Stąpała po ziemi na palcach i bała się nawet głośniej odetchnąć, czuła przerażenie, okropne przerażenie. Miała ochotę się już wycofać, ale noc w lesie oznaczała tylko jedno - śmierć. Wygłodniałe bestie rozszarpały by je bez zastanowienia, a ona nawet nie miałaby się czym bronić. Łzy napłynęły do oczu Isabelii, oparła się o drzewo i przymknęła oczy.
- Nie dam rady, nie mogę, jestem okropnie zmęczona, chcę iść spać, kochanie, przepraszam - kobieta szeptała cicho do dziecka, przytulając je mocno.
Przetarła czoło i zerknęła przed siebie. Był tam ktoś i patrzył prosto na nie, jej serce momentalnie zabiło dwa razy szybciej, zaczęła się powoli cofać, a postać brnęło ku nim. Powoli, jednak stanowczo się odwróciła i zaczęła biec przed siebie. Potykała się, nie mogła złapać oddechu, przedzierała się przez zarośla. Ciernie i łodygi raniły jej twarz. Obraz już się jej zamazywał, była zbyt zmęczona. Upadła, a z gardła jej córki wydobył się przeraźliwy, piskliwy krzyk. Kątem oka zobaczyła go, był tuż obok nich. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Nie widziała jego twarzy, było zbyt ciemno lub nie chciała się wpatrywać.
Pochylił się nad nią i poczuła jego ciepły oddech blisko twarzy. Patrzył w jej oczy i się uśmiechał. Co on wtedy myślał? Czy chce ją zabić? Lub co gorsza po prostu wykorzystać? Te pytania błądziły po jej głowie i niestety miała świadomość, że za chwile będzie miała odpowiedzi na wszystkie dręczące ją myśli. Poczuła mocny ucisk na ramieniu, chciała zacząć krzyczeć, lecz brunet zasłonił jej twarz ręką.
- Są w pobliżu, szukają cię, musisz siedzieć cicho. I tak do ich uszu dobiegł przeraźliwy krzyk Dhimashada*, ale spokojnie, już was stąd zabieram w bezpieczne miejsce - mówił cicho i spokojnie, dobrze wiedział, że już ją wystarczająco przestraszył, ale nie miał wyjścia.
Otrzymał takie zadanie i jeśli to zepsuje, to zginie. Ta dziewczynka musiała być cała, ona jest ich nadzieją, czymś co może ich uratować. Byli gnębieni, oskarżani i zabijani. Robili z tego przedstawienie, wbijali im miecze prosto w serce, nazwali ich diabłami.Teraz po wielu latach prześladowań; nadszedł ich czas.
*oznacza to śmierć
Subskrybuj:
Posty (Atom)